Google

środa, 6 lutego 2008

Życie na łańcuchu

środa, 6 lutego 2008 0
Nie znam innego poza Polską kraju, w którym zwyczaj trzymania psów uwiązanych przez całe życie do budy jest tak powszechny. Trudno mi także wytłumaczyć przyczyny i masowość tego zjawiska.
Statystyki przytaczane przez brytyjskiego biologa Ruperta Sheldreake'a w książce "Niezwykłe zdolności naszych zwierząt", mówią, że w Polsce 50 proc. gospodarstw domowych posiada psa (dla porównania w Wielkiej Brytanii tylko 27 proc.).Jesteśmy więc, można powiedzieć, psią potęgą i byłby to pewnie powód do dumy, gdyby nie fakt, iż spora część psiej populacji w Polsce to właśnie cierpiące okrutną, łańcuchową niewolę zwierzęta. To oczywiste, że wiejski pies jest zwierzęciem użytkowym. Przez tysiące lat psy były użytecznymi narzędziami i pomocą w pracy, a dopiero stosunkowo niedawno awansowały do roli domowych pupili, także w pewnym sensie narzędzi psychologicznych, pomagających zaspokajać ważne ludzkie potrzeby. Na wsi w dalszym ciągu pies pełni rolę stróża i nie ma powodów by to kwestionować.Warto jednak zwrócić uwagę na dwie ważne, moim zdaniem, sprawy, dotyczące psów łańcuchowych. Po pierwsze trzeba jasno powiedzieć, że trzymanie psa bez przerwy na łańcuchu jest formą okrucieństwa wobec zwierząt, przede wszystkim ze względu na niezaspokojenie naturalnych potrzeb jakimi są choćby potrzeba ruchu i aktywności oraz potrzeba kontaktu socjalnego. Po drugie samo ograniczenie swobody ruchu powoduje frustrację, a w konsekwencji agresję, o czym pisał Iwan Pawłow już sto lat temu. W ubiegłym roku zostałem poproszony o przeszkolenie grupy inkasentów krakowskiego zakładu gazowniczego, których praca polegała na odwiedzaniu domów w celu odczytywania liczników i wystawiania rachunków za gaz. Okazało się, ku mojemu zdumieniu, że pogryzienia stanowią drugi co do częstości, po nieszczęśliwych upadkach, powód wypadków w ich pracy. Moi kursanci, którym starałem się przekazać wiedzę na temat psiej agresji oraz nauczyć umiejętności radzenia sobie w sytuacji ataku psa, opowiedzieli mi wiele mrożących krew w żyłach przygód.Najbardziej typowe i najczęstsze pogryzienia miały miejsce na wsi lub na terenach podmiejskich, a ich sprawcami były psy, które niespodziewanie urwały się z łańcucha lub przypadkowo wydostały się z kojca. Niebezpieczne psy i pogryzienia, jak śmiem twierdzić, są na wsiach i terenach podmiejskich, stosunkowo częste. Niestety nie potrafię przytoczyć statystyk, których, i ile mi wiadomo, nikt nie prowadzi. Policja klasyfikuje pogryzienia jako tak zwane "inne zdarzenia" razem z takimi nieszczęściami jak na przykład sąsiedzkie kłótnie, o czym dowiedziałem się próbując zasięgnąć informacji w krakowskiej komendzie wojewódzkiej. Problem jednak mniejszy czy większy jest i ma dwa wspomniane bieguny - z jednej strony okrucieństwo wobec zwierząt, z drugiej stwarzanie potencjalnego zagrożenia pogryzieniem przez psy, celowo, choć bezmyślnie, doprowadzane do agresji.Moja znajoma opowiadała mi niedawno zasłyszaną w poczekalni gabinetu weterynaryjnego historię szesnastoletniego obecnie psa, zabranego w młodości z wiejskiej budy i uwolnionego z wiejskiego łańcucha. Bohater tej historii, został namierzony za pomocą ogłoszenia wywieszonego gdzieś w lecznicy, które zachęcało do kupna "wilczura". Jego obecna pani pojechała na wieś pod wskazany w ogłoszeniu adres, gdzie zastała przywiązane do budy, wychudzone i oszalałe ze złości pięciomiesięczne szczenię. Jak się łatwo domyślić nie było jej marzeniem posiadanie takiego właśnie pieszczocha, tym bardziej, że nie sposób był odo niego podejść. Właściciel chciał pozbyć się psa, który za dużo jadł, a ostatnio pogryzł mu dziecko. Zabiłby go już jakiś czas temu lecz ktoś poradził mu dać ogłoszenie o sprzedaży, w nadziei zarobienia kilku groszy jako rekompensaty tego, co pies zeżarł.Biedna pani została postawiona w obliczu niełatwego wyboru - albo weźmie psa, albo pozwoli mu zginąć. Trzecie wyjście zdaje się nie wchodziło w rachubę, bo była do tej pory pierwszą i jedyną amatorką reklamowanego w ogłoszeniu "wilczura". Na kolanach, ruch za ruchem, krok za krokiem zaczęła zbliżać się do psa, który o dziwo osłupiał, a następnie wycofał się za budę. Po odpięciu łańcucha powoli oddaliła się od psa, ten zaś po krótkim zastanowieniu pobiegł za nią, dał się pogłaskać i zabrać samochodem do domu. Od tej pory nie zdarzyło się, by kiedykolwiek zachował się źle, także w stosunku do dzieci. Przez następne szesnaście lat był oddanym i łagodnym domowym pupilem, którego szczęśliwe życie właśnie dobiegało końca. Kiedy myślę o psach uwiązanych całe życie przy budach czuje się jeszcze bardziej bezradny niż owa pani, stojąca przy budzie "wilczura" - szczęściarza. Nie tak znowu często mam do czynienia z psami, które zostały uwolnione z łańcucha lub ciasnego kojca. Jednak te z nich, których opiekunowie proszą mnie o pomoc, obok innych, często poważnych problemów, nieodmiennie mają problem z agresją, jeśli nie do ludzi, to do innych zwierząt. I nie ma w tym nic dziwnego, jak to za chwilę postaram się uzasadnić.Co można zrobić, by ulżyć psom tradycyjnie trzymanym na łańcuchach? Jak sprawić, by ich opiekunowie mieli świadomość popełnianego okrucieństwa i jednocześnie zmniejszyć niebezpieczeństwo pogryzień? Nie sądzę by na te pytania istniały proste odpowiedzi. Nie sądzę także, że prawny zakaz i kary za przetrzymywanie psów stale przy budach, może znacząco zmienić los tych zwierząt. Nie tylko dlatego, że jestem przeciwnikiem represji tak wobec zwierząt, jak i w ogóle w życiu publicznym. Zanim więc kolejny mądry urzędnik wpadnie na pomysł programu zero tolerancji dla ludzi źle traktujących psy, przytoczę przykład skutków wprowadzenia takiego prawa.W 1824 roku w Wielkiej Brytanii powstało Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Zwierząt (znane dziś pod nazwą RSPCA, jako że królowa Victoria nobolitowała towarzystwo w 1840 roku nadając mu przymiotnik "royal"). Kilka lat później na skutek działań Towarzystwa wprowadzono zakaz używania psów jako zwierząt pociągowych, dlatego właśnie, że uznano to za formę okrucieństwa wobec zwierząt. W tym czasie większe psy były powszechnie używane do transportu niewielkich ładunków ryb z wybrzeża do miast położonych wgłębi lądu. W kilka dni po wprowadzeniu nowego prawa ulice Londynu i innych większych miast pełne były zwłok psów, których mało zamożni ludzie pozbywali się, kiedy nie mogły spełniać swoich zadań i zarabiać na swój kawałek ryby. Bardzo możliwe, że zakaz trzymania psów na łańcuchach, wprowadzony we współczesnej Polsce, przyniósłby podobny skutek.Niestety, nie da się z dnia na dzień zmienić losu okrutnie traktowanych zwierząt, można jednak zrobić dużo dzięki systematycznej edukacji i za pomocą społecznej reklamy, jeśli tylko znajdzie się organizacja lub firma, która zechce podjąć mądre i wyważone i, co ważne, długofalowe, działania. Chętnie się do nich przyłączę, bo uważam, że okrucieństwo wobec psów ma pewien tragiczny wymiar, z uwagi na przywiązanie tych zwierząt do człowieka.Pies jest jedynym zwierzęciem, które możemy karać, bić i głodzić, a ono i tak do nas wróci. W procesie udomowienia tak dalece zmodyfikowaliśmy sposób jego zachowania i potrzeby, że stał się niemal całkowicie od człowieka zależnym. Jest więc kwestią naszej odpowiedzialności, stwarzanie psom warunków, w których nie będą cierpiały, a ich naturalne potrzeby zostaną zaspokojone. To dzięki przywiązaniu psa mogliśmy przez tysiące lat korzystać z jego pracy i czuć się bezpiecznie. Kto wie jak rozwijałaby się nasza cywilizacja, gdyby człowiek nie stworzył psa i gdyby pies nie był zdolny to tak bliskiego związku z człowiekiem. Nie powinniśmy odpowiadać źle na to przywiązanie, zwłaszcza w czasach budzącej się wrażliwości wobec zwierząt i świadomości ich praw.
Andrzej Kłosiński

niedziela, 3 lutego 2008

Gdzie byliście, dziennikarze?

niedziela, 3 lutego 2008 0
Tomasz Wołek
2008-02-02, ostatnia aktualizacja 2008-02-01 20:50

Nigdy wcześniej media nie dawały się wykorzystywać politykom tak jawnie i na taką skalę jak za rządów premiera Kaczyńskiego


W pełni świadom losu sapera wchodzę na pole minowe. Wiem, że podejmuję temat trudny. Nie sposób jednak udawać, że w dziennikarstwie polskim nic się nie stało. Przeciwnie, nigdy - od stanu wojennego - środowisko nie podzieliło się tak głęboko. W latach 2005-07 doświadczyliśmy największego po 1989 r. kryzysu tej profesji. Instytucjonalnego, personalnego, politycznego. Nade wszystko przecież - moralnego.

Owszem, i wcześniej bywały konflikty. W czasach PRL-u głównie konflikty sumień. Jak ocalić przyzwoitość pod okiem cenzury? Jak przemycać między wierszami choćby okruchy prawdy? Czy pisać do wydawnictw niezależnych? A jeśli tak, to pod nazwiskiem czy pod pseudonimem?

Przełom roku 1989 zrodził inne problemy. Najpierw "wojna na górze" przeniosła się na poziom mediów. Potem "noc teczek", która dla pewnych publicystów wciąż stanowi przeżycie traumatyczne. Później debata Wałęsa - Kwaśniewski z 1995 r. i obawy, że dominacja lewicy odbije się na mediach. Aż po aferę Rywina.

Nie idealizuję tamtych czasów. Spory owe oddawały naturalne w demokracji zróżnicowanie opinii. Starano się jednak przestrzegać reguł gry, zachowując minimum przyzwoitości.



Tytuły jak wyroki

Dopiero w dwu ostatnich latach mieliśmy do czynienia już nie z podziałem, ale z przepastnym dołem, z ziejącą rozpadliną. Rządy PiS-u przyniosły dewastację nie tylko polityki, lecz także całej sfery publicznej.

Część mediów przyjęła rolę tuby propagandowej i pasa transmisyjnego władzy. Funkcję tę pełniły "odzyskane" media publiczne - radio, telewizja, "Rzeczpospolita". Bronisław Wildstein (a potem Andrzej Urbański), Krzysztof Czabański czy Paweł Lisicki byli politycznymi nominatami mającymi realizować "linię partii".

Media prywatne też miały problemy. Jeden z ideologów IV RP prof. Andrzej Zybertowicz jawnie doradzał rządzącym, jak wziąć za mordę niepokornych wydawców, by poskromili zuchwałych pismaków. Sam premier nawoływał "szeregowych" dziennikarzy do buntu przeciw właścicielom i redaktorom rzekomo tłumiącym "wolność wypowiedzi".

Wystarczyło, by Kaczyński ledwie pogroził palcem Springerowi, napomykając o "interesach niemieckich w Polsce", a ten już zdążał z wiernopoddańczym adresem, a jego gazety, "Dziennik" i "Fakt", kornie słały się u stóp władzy. Presja wywarta na Polsat doprowadziła do odejścia Tomasza Lisa. Tygodnik "Wprost" stał się niemal organem rządowym. Prasa regionalna też raczej wolała się nie wychylać.


cały artykuł
 
◄Design by Pocket Distributed by Deluxe Templates